|
Zaczęło się w 1994 (o rany, to już dziesięć lat latania!): najpierw była odkupiona od kolegi za kilka groszy czasza produkcji... ukraińskiej z uprzężą składającą się z deseczki i kilku mocno sfatygowanych pasków. Ciężka, o linkach sztywnych jak druty, mocno zużyta, miejscami łatana i po prostu stara, ale LATAŁA - i to się tylko liczyło. Potem przyszło opamiętanie - na szczęście przeżyłem okres fascynacji Ukrainą bez kolizyjnego kursu z Ziemią. No i stwierdziłem, że chyba jednak trzeba zrobić prawdziwy kurs, żeby zobaczyć, czy to latanie to rzeczywiście tylko zbieganie "z górki na pazurki" z ciężkim szmatolotem za plecami... Podczas szkolenia na Żarze coś około dziesięciu lat temu przetestowałem polski szkoleniowy "materac latający" typu PL-7. Typowe skrzydełko do lotów typu start-szybkie lądowanie, czyli dłuższych lizgów. Mimo krótkotrwałości doznań wrażenia były zaiste nieziemskie!!! Te pierwsze kontakty z powietrzem pod czujnym okiem Wojtka (instruktora) wspominam do dzisiaj. Było bosko! Ówczesne uprzęże jednego i drugiego skrzydła nie różniły się zbytnio: deska, kilka taśm i nic więcej... Dobrze, że unikałem lądowania na pośladkach, bo mogło być krucho... Kolejne me latadełko to Perche Aerologic 51 wyprodukowany w 1994 roku. Stary, ale jary: miał DHV 2-3 i całkiem nieźle chodził za ręką. Zrobiłem na nim ponad 700 metrów przewyższenia w Basano we Włoszech i przelot ponad 20-to kilometrowy. (z boku fotka z tego wyczynu - wariometr ze wskazaniem 602 metrów powyżej startu). Potem na krótko wsiadłem na wyczynowego UP Escape, co w połączeniu z bardzo silnym wiatrem i nieco zdradziecką górką w Jeżowie Sudeckim zniechęciło mnie do latania na jakiś czas (Wiatr silny, nikt o zdrowych zmysłach nie lata, ale co tam, ja sobie radę dam! Turbulencja, bums! i gips na prawej nóżce i rączce...). Załatwiłem się na własne życzenie. No i nabrałem szacunku do KAŻDEJ pogody... Kolejnym latadełkiem było skrzydełko Airea Aspekt S, chodziło za ręką jak rasowy rumak. Przeleciałem na nim już trochę i jest naprawdę boskie... Niestety zakup mieszkania zmusił mnie do sprzedaży mego niebieskiego cudeńka i przezimowania bez żadnej czaszy. Nowy właściciel z Warszawy dzwonił do mnie z Czech w pierwszy weekend po zakupie rycząc mi w słuchawkę, że skrzydło jest miodzio, super i cały cykl podobnych epitetów. Facet był równie szczęśliwy jak ja... W roku 2000 nabyłem wrescie coś, o czy marzyłem od dawna: żółciutkiego jak banan UP BLUES. Ludzie, to jest bryka! Reaguje idealnie na rękę, ma niesamowite osiągi a jednocześnie sporo potrafi pilotowi wybaczyć. Jednak do postawienia "alpejką" wymaga wiatru. Jeśli wiaterek jest nędzny, do postawienia go polecam raczej start klasyczny... No i znów coś mnie podkusiło i przesiadłem się na nowy sprzęt. We wrześniu 2003 mojego BLUESA odkupił ode mnie zachwycony nim kolega, a ja przesiadłem się na UP SUMMIT-a. Konstrukcja nowsza od BLUESA, według mnie nieco spokojniejsza, mniej wymagająca od pilota przy stawianiu, za to wymagająca nieco mocniejszego operowania sterówkami. Na początku myślałem, że mój nowy nabytek jest nieco mułowaty, jednak reaguje on podobnie jak Blues, choć raczej inaczej chodzi za ręką i ma po prostu nieco dłuższe sterówki. Przez kilka lat korzystałem z doskonałej uprzęży z polskiego Parapolu, z grubym protektorem
pleców, systemem ratowniczym pod siedzeniem (uchwyt z boku) i kilkoma kieszeniami. Dobra i wygodna!
Bo z lataniem - to jak z kobietą. Dosłownie: są ludzie mający do glajtów seksualne podejście. Facet przelatuje dwa razy swego nowego glajta i drze się do niego w powietrzu przy swym drugim locie: "JUŻ CIĘ KOCHAM!!!" (rzeczywiste zdarzenie sprzed lat z Mieroszowa...) |